niedziela, 25 grudnia 2016

Wesołych Świąt! / Merry Christmas!

Jak co roku przychodzi ten czas, gdy znajdujemy w sobie serdeczne uczucia nie tylko wobec najbliższych, rodziny, ale także przyjaciół, znajomych, a nawet nieznajomych – zbłąkanych wędrowców. Często wbrew okolicznościom chcemy szukać tego, co łączy, a zapomnieć o tym, co dzieli. Na tym między innymi polega magia Świąt.
Chciałabym życzyć każdemu tego, co uważa za niezbędne w dobrym, godziwym życiu. To doskonała okazja, by przekroczyć wyznaczone tradycją ramy i dodać jeszcze coś ekstra. Otóż życzę wspaniałych i pięknych książek pod choinką. Tak wielu, aby służyły przez cały następny rok, wzbogacając myśli i ucząc empatii.
Wesołych Świąt! I zaczytanego Nowego Roku!

fot. © Agnieszka Krupa

środa, 14 grudnia 2016

Były sobie dwie siostry, wcale nie bliźniaczki / There once were two sisters

Mimo to ich imiona zaczynały się tą samą, podobno nieistniejącą w polszczyźnie literą. Nie wiadomo, skąd taka decyzja ich rodziców, czy to jakiś przesąd, czy tylko przypadek, a może po prostu lenistwo właściwe londyńskiej middle class z artystycznymi koligacjami. Żeby bardziej sprawę zagmatwać, trzeba nadmienić, że miały całą masę rodzeństwa, także przyrodniego, ale ich imiona zaczynały się od mniej nacechowanych liter. Jakkolwiek było, czego zapewne nie uda się rozszyfrować, Vanessa i Virginia dorastały przy Hyde Park Gate 22. Vanessa wyszła za mąż za mistera Bella i została między innymi jedną z najbardziej znaczących malarek minionego wieku w Królestwie Albionu. Bo poza tym była na przykład entuzjastką związków otwartych. Virginia zaś w pewnym momencie wyszła za mistera Woolfa. Miała chorobę afektywną dwubiegunową.  Została pisarką. Kochała inaczej. W desperacji rzuciła się w nurty rzeki z kieszeniami pełnymi kamieni…
Były sobie dwie siostry, Vanessa i Virginia. To o nich jest ta opowieść.

And although they were not twins, both their names started with the same letter. It is not known why their parents made this decision, was it superstition, an accident, or maybe just laziness -  typical of middle-class Londoners with artistic connections? As if things were not complicated enough, it should also be mentioned that the sisters had lots and lots of siblings and step-siblings, albeit with names starting with less distinctive letters. We will probably never know the truth, but whatever was the case, Vanessa and Virginia both grew up at 22 Hyde Park Gate. Vanessa married Mr Bell and went on to become one of the most important British painters of the past century. She was also, among other things, an open relationship enthusiast. Virginia, in turn, married Mr Woolf. She suffered from bipolar affective disorder, she became a writer, she fell in forbidden love, and in an act of desperation, she threw herself into the swirling current of a river, her pockets filled with rocks…
There were once two sisters, Vanessa and Virginia. And this is their story.

piątek, 2 grudnia 2016

Gdy przypominam sobie film “Okruchy dnia”, ogarnia mnie dziwne uczucie / Whenever I think of the movie “The Remains of the Day”, I get a strange feeling

Uważam, że rola Anthony’ego Hopkinsa jako Stevensa należy do najwybitniejszych w jego imponującym przecież dorobku. Zapewne w dużej mierze dlatego, że miał u boku równie doskonałą Emmę Thompson. Gdy po raz pierwszy przed wielu laty zobaczyłam tę opowieść o losach kamerdynera doskonałego, który żyje tylko po to, aby utrzymywać w Darlington Hall perfekcyjny porządek, pomyślałam z początku: Jaki ten jego świat jest ograniczony, ubogi, nawet beznadziejny!  Ale z upływem czasu ta postać zyskiwała coraz więcej mojej sympatii. Pojawiały się nuty nostalgii, smutku, ale też niepokory wobec tego, co niesie los. Ta postać nabrała, może to zabrzmi banalnie – ludzkiego wymiaru. Wydaje mi się, że lekturę „Pod schodami” Alison Maloney trzeba koniecznie poprzedzić seansem „Okruchów dnia”. Dla dopełnienia obrazu. Ja tak właśnie zrobiłam.

I believe that Anthony Hopkins’ role as Stevens is one of the most outstanding performances in his impressive body of work. This is probably reinforced by the fact that he was accompanied by Emma Thompson, who was just as brilliant. Many years ago, when I first saw the story of the perfect butler, whose sole purpose in life was to keep Darlington Hall in immaculate order, my initial thoughts were “how meagre, limited, and hopeless his world is!”. But as time passed, I began to grow more and more fond of this character; I noticed hints of nostalgia and sadness, but also rebelliousness in the face of fate. This may sound cliché, but I began to see him in a more human way. I believe that before reading Alison Maloney’s “Life Below Stairs,” you absolutely have to watch “The Remains of the Day” to see the full picture. I did.

piątek, 25 listopada 2016

Romantyzm w cieniu baobabów / Love in the shade of the baobabs

W takich okolicznościach przyrody w pięknym Masaju zakochała się Europejka. Opisała ten związek i osiągnęła oszałamiający sukces. „Biała Masajka” zawojowała czytelniczy świat. Stara zasada białego człowieka mówi, że w takiej sytuacji nie można spokojnie skubać rachitycznych listków akacji, ale trzeba iść za ciosem. Więc powstały kolejne książki, może już nie budzące tak wielkich emocji, ale wciąż niecierpliwie wyczekiwane przez rzesze czytelniczek. „Dziewczyna z szyją żyrafy” to najnowsza propozycja Corinne Hofmann. Temat afrykański został wcześniej już wyeksploatowany, zatem trzeba było sięgnąć do korzeni (nie baobabu, bo jak wiadomo korzeń tej roślinki do najsubtelniejszych nie należy). Podtytuł wszystko wyjaśnia: „Jak stałam się białą Masajką”. Czyli teraz łatwo sprawdzić, jakimi cechami musi się legitymizować kandydatka na Afrykankę. A prawdopodobnie, wraz z postępami jesieni i w oczekiwaniu na zdradliwe nadejście zimy – myśli o Czarnym Kontynencie będą coraz częściej pojawiać się w głowach ozdobionych czerwonymi, spuchniętymi nosami.

In this beautiful scenery, a European woman fell in love with a handsome Masai. She then went on to write a book about her relationship which turned out to be a tremendous success, “The White Masai” took the literary world by storm and, according to an old principle of the white man, one cannot calmly nibble at the wispy leaves of the acacia – one has to keep going. Thus, out came more books, which, although not causing as much of a stir, were nonetheless eagerly awaited by a multitude of readers. “Das Mädchen mit dem Giraffenhals” (“The Girl with the Giraffe Neck”) is Corinne Hofmann’s latest work. With the subject of Africa already exhausted, the author had to go back to her roots (not baobab roots, though – as we know, they are not exactly known for their subtlety). The subtitle – “How I became a white Masai” – explains everything about how we can easily discover what qualities a candidate for an African woman needs to possess. And as Autumn progresses, getting ever closer and closer to the dreaded winter, thoughts of Africa will appear ever more frequently in our heads, adorned with red, swollen noses.

piątek, 18 listopada 2016

Pamiętnik kobiety cudzołożnej / Diary of An Adulterous Woman

Literatury erotycznej ci u nas dostatek. Wręcz dostatek dostatków. Literatura erotyczna, jak erotyka sama, wymaga intymności. Z reguły intymności we dwoje. W „Pamiętniku kobiety cudzołożnej” Curta Levianta dochodzi do rozszerzenia tego zestawu. Do sztuk trzech. Tylko nie jednocześnie. A tak w ogóle, to forma pamiętnikarska jest wielce popularna wśród autorów tego typu literatury nie od dziś i nie od wczoraj.  Na ten temat kiedyś warto byłoby podywagować. Rzadziej się jednak zdarza, żeby do tej wybuchowej mieszanki dołożona została dawka poczucia humoru. Dawka odpowiednia, czyli jest w sam raz erotycznie i w sam raz humorystycznie. Jakoś tak blisko Vargasa Llosy. Jeśli taka była inspiracja intelektualna (sic!), to wzór rzeczywiście godny.

Erotic literature is in abundance, in fact, it is quite an understatement to say so. As is the case with its subject matter, erotic literature requires intimacy. Usually between two people. In Curt Leviant’s “Diary of An Adulterous Woman”, this number is increased to three. Just not at the same time. As a side note, the diary format has long been popular with authors of this genre (this is another subject worth discussing sometime). It is rarer, however, for it to be spiced up with a touch of humour – just the right amount to keep it both erotic enough and funny enough, a bit like Vargas Llosa, somehow. Certainly an example worth imitating, if he was indeed the inspiration.

piątek, 28 października 2016

Warszawa w rozmowach

Tu się urodziłeś, tu się wychowałeś, tu żyłeś, tu zapewne umrzesz, bo taka jest niezmienna kolej rzeczy. Każdy pod to enigmatyczne „tu” podstawia swoje nazwy. Fakt, najczęściej nie wynikają one ze świadomego wyboru, bo jakiż mamy wpływ na miejsce urodzenia. Czy każdy z nas może zatem powiedzieć, że ma swoje miejsce na Ziemi, to jedno jedyne? Czy można w ogóle go nie mieć? Albo czy można takich miejsc mieć więcej? To nie są pytania retoryczne, i nie sądzę, aby istniały na nie jednoznaczne odpowiedzi. Z prostego powodu – to sprawa serca, uczuć, szczególnie jednego, ale niezwykłego: miłości. Właśnie o miłości jest ta książka, o miłości do Warszawy. Zbiór rozmów z ludźmi, dla których właśnie to miasto stanowi axis mundi, oś świata, miejsce, w którym czas robi psikusa prawom fizyki i można osiągnąć kontakt zarówno z przeszłością, jak i przyszłością. Choć w tym przypadku głównie z przeszłością, o czym świadczy na zawsze gładkie lico Zygmunta z „Kolumbów”, dziś już poorane zmarszczkami dyrektora Jana Englerta.

wtorek, 18 października 2016

Afera Kryminalna 2016

Już po raz szósty Gdańsk, a także Gdynia, Rumia i Wejherowo zostaną opanowane przez zbrodnię. To brzmi złowróżbnie, wiem, tym bardziej, że na morzu szaleją gwałtowne sztormy, nisko po niebie ciągną ołowiane chmury, a nadmorskie bulwary chłoszcze słona bryza i zacinający deszcz. Aż ciarki przechodzą… Właśnie te nieocenione walory nadbałtyckich miast po sezonie zdecydowały, że tam i tylko tam możliwe stało się zorganizowanie o tej porze roku festiwalu „Afera Kryminalna”. Od 20 do 23 października w bibliotekach czterech miast będzie się działo to, co miłośnicy kryminałów lubią najbardziej. Oczywiście poza spoilerami.
Ja także wezmę udział w tej zabawie. Niestety, nie bezpośrednio. Pewne okoliczności sprzysięgły się przeciwko mnie. Jednak mimo to w Czytelni Naukowej Miejskiej Biblioteki Publicznej w Gdyni przy ul. Biskupa Dominika zostanie otwarta wystawa moich projektów, zatytułowana „Historia w kryminale”. Mam nadzieję, że przypadnie do gustu licznie przybyłym do Trójmiasta fanom gatunku. Na miejscu będzie mnie reprezentować zaprzyjaźniona Oficynka, dla której niejedną aferę kryminalną już namotałam. I niejedną mam jeszcze w planach. Zapraszam do Gdyni. Prognozowane anomalia pogodowe: słońce, czyste niebo, zefirek…

For the sixth time, Gdańsk – as well as nearby Gdynia, Rumia, and Wejherowo – will be taken over by crime. This sounds ominous, I know, especially with fierce storms raging at sea, heavy clouds looming overhead, and a salty breeze and torrential rain lashing down on the seaside boulevards. You can’t help but shiver... however, with these invaluable assets, the Baltic coast outside the summer season is the only suitable place to hold the “Afera Kryminalna” crime fiction festival at this time of year. And so, from 20 to 23 October, libraries in the four cities will become home to everything crime fiction fans love the most – without any spoilers, of course.
I will also participate in the event. Sadly, not directly – certain circumstances have conspired against me. Despite this, the Academic Reading Room at the City Public Library in Gdynia, located at ul. Biskupa Dominika, will house an exhibition of my work entitled “History in the crime novel”. I hope it will be enjoyed by the numerous fans of the genre visiting the Tri-City area. I will be represented by my good friends at the Oficynka publishing house, for whom I have already worked on some crime fiction projects and which I am still planning more of. Come to Gdynia. Projected weather anomalies: sun, clear sky, gentle breeze...

poniedziałek, 10 października 2016

„Kochałam Stalina” / “I loved Stalin”

Cóż, deklaracja przewrotna. Jeśli ma się jakiekolwiek pojęcie, co jest coraz rzadsze, o historii, to nie powinna zbytnio zaskakiwać. Stalina należało kochać i kochało się z urzędu i z rozdzielnika. Podobnie jak Mao Zedonga w Chinach, Fidela Castro na Kubie czy Kim Ir Sena w Korei Północnej. To tylko najbardziej spektakularne przykłady, kandydatów do dozgonnej miłości z urzędu wydają różne kręgi w różnym czasie. Ale tym razem to ponoć szczere i autentyczne wyznanie. W dodatku przez lata skrywane. Cudem odnalezione. I czyje? Otóż Lubow Ołowej. Największej gwiazdy sowieckiego kina. I tu wychodzi wyższość Ameryki nad Rosją Sowiecką. MM mogła zaśpiewać Kennedy’emu „Happy birthday, Mr President”, a Orłowa Stalinowi piosenki z filmu „Świat się śmieje” nie. To był naprawdę człowiek ze stali. Ani miłość, ani Lubow nie mogły go oderwać od służby klasie robotniczej, ludowi pracującemu miast i wsi. A tak swoją drogą – gdyby dziś miał powstać film o Orłowej, bez chwili wahania powierzyłabym tę rolę Meryl Streep. Pomysł zastrzegam.

A striking declaration to say the least. However, those who have even a rudimentary knowledge of history (which is increasingly rare) should not be too surprised by it. Stalin was to be loved ex officio – as was the case with Mao Zedong in China, Fidel Castro in Cuba, and Kim Il-sung in North Korea. What is more, those are only the most spectacular examples because candidates for receiving the undying love of the people have been put forward by various factions at various times. This time, however, it appears to be a sincere and authentic confession – hidden for years and miraculously unearthed. Who is behind it? No less than Lyubov Orlova – the greatest ever Soviet movie star. This is where America’s superiority over Soviet Russia becomes apparent; while MM got to sing “Happy birthday, Mr President” to Kennedy, Orlova never got the chance to perform the song from the movie “Jolly Fellows” for Stalin. He was truly a man of steel and neither love nor Lyubov could distract him from serving the working people of the towns and villages. And by the way, if a movie about Orlova was to be made today, I would not hesitate to cast Meryl Streep in the main role. I copyright this idea.

czwartek, 6 października 2016

Nie ma wątpliwości, że wydłuża się ludzkie życie — jednak pamięć skraca się dramatycznie

Dowodów na tę tendencję jest aż nadto. Co więcej – nie dość, że krótka, to nawet te strzępy, które ocaleją, poddawane są ideologicznemu filtrowaniu i odcedzaniu. W ten sposób nie buduje się ciągłości, nie dokłada się, że posłużę się wysmakowaną metaforą, kolejnych cegieł do gmachu tożsamości kulturowej. Słowem, bezkarna (nie)pamięć raz po raz występuje w roli tępego pastucha, który gna przed siebie stado baranów, choć urwisko jest tuż, tuż. A co tam, nawet jak będzie katastrofa, to wszyscy szybko zapomną. Kto tam będzie o tym pamiętał? Cóż, podobno poeta, ale czy to pewne? Jeśli spisze, to pewne. To książki są sejfami. W dodatku szyfr do nich jest całkiem prosty: wystarczą 32 litery. „Za zamkniętymi drzwiami” przypomina o demokratycznie wybranym kanclerzu Rzeszy. Suweren wówczas, po obmierzłym okresie weimarskim, zaczynał podnosić się z kolan. Zygmunt Nowakowski to opisał w formie reportaży. Abyśmy pamiętali. Bo pamięć jest taka krótka.

niedziela, 25 września 2016

W pewnym sensie Afryka to nasz sąsiad zza morza / In a way, Africa is our neighbour from across the sea

Chimamanda Ngozi Adichie – jeśli te trzy słowa brzmią obco, to znak, że jakimś sposobem umknęły wam doskonałe sąsiedzkie powieści „Fioletowy hibiskus” i „Połówka żółtego słońca”. W porządku, przyznaję – to sąsiedztwo jest trochę naciągane. Nigeria ma co prawda dość długą linię brzegową, jednak nie na Bałtyk otwartą. No ale przecież akcja „Amerykaany” toczy się w sporej części, co za szczęsny traf, w Ameryce. To przecież sąsiad niemal zza miedzy, tylko przez wcale nie największy ocean. A tak w ogóle świat to przecież wioska. Dlatego Nigeryjka w Stanach dostała dyplom z kreatywnego pisania i udowodniła, że na pewno nie z powodu rasowych parytetów. Po prostu ma talent.

Chimamanda Ngozi Adichie—if those three words sound alien, it is a sign that, somehow, you have missed the excellent neighbouring novels, “Purple Hibiscus,” and “Half of a Yellow Sun.” All right, I admit—the neighbouring part is stretching it a little bit. Although Nigeria has quite a long shoreline, it is not the Baltic Sea. Then again, “Americanah” takes place in a large part in, what a lucky coincidence, America. It is almost our closest neighbour, only across an ocean, and not even the biggest one. And, anyway, the world is a village. That is why a Nigerian woman graduated with a diploma in creative writing in the United States, and proved that it was certainly not thanks to racial parity. She just has the talent. 

 

piątek, 5 sierpnia 2016

O Łotyszach wiemy raczej niewiele / We do not know a lot about Latvians

Nawet erudyci znają jedynie błyskotliwy bon mot, że Łotysze nie muszą jeździć do Rygi. I nic ponadto. A tu znienacka okazuje się, że dzięki Modrisowi Eksteinsowi, przedstawicielowi tego niewielkiego bałtyckiego narodu, możemy poznawać tajemnice historii kultury, i tej wysokiej, i tej cokolwiek niższej, ale zawsze obecnej nawet w najdramatyczniejszych momentach dziejów ludzkości, do jakich z pewnością można zaliczyć obie wojny światowe. Rosyjski kompozytor Igor Strawiński i francuski żołnierz poległy w okopach pod Verdun, Holender Vincent van Gogh i ekspresjonistycznie lśniące wypolerowaną stalą szeregi niemieckich żołdaków – to znaki XX wieku. Znaki świadczące i o wielkości, ale i o małości człowieka. A nieba nad Łotwą strzegą dziś myśliwce NATO.

Even erudites only know a witty bon mot stating that Latvians don’t need to go to Riga; nothing beyond that. And here, it suddenly turns out that, thanks to Modris Eksteins, a representative of this small Baltic nation, we can learn secrets about the history of the culture—both the high ones and those that are somewhat low, but always present, even at the most dramatic points in the history of humankind, among which we can most certainly count both world wars. The Russian composer, Igor Stravinsky, a French soldier fallen in the trenches of Verdun, a Dutchman, Vincent van Gogh, and lines of German soldiers shining expressionistically with polished steel—these are the signs of the 20th century—signs that attest to the greatness, but also to the smallness of humankind. And, NATO fighters guard the skies over Latvia even today.


piątek, 22 lipca 2016

Strach towarzyszy człowiekowi od zarania dziejów / Fear has accompanied mankind since the dawn of time

To nic odkrywczego. Strach pchał naszych praprzodków do odkryć i wynalazków. I jest to proces ciągły, sam mechanizm nie zmienił się od tysięcy lat, zmieniły się tylko źródła strachu. Nikt już nie obawia się piorunów (no chyba że stoi pod samotnym drzewem podczas burzy) ani tygrysów szablozębnych. Są nawet tacy, którzy je lubią – poniewczasie. I to chyba dla nich zostały wymyślone horrory. Ludzie bez adrenaliny marnieją, ona jest jak woda dla kwiatu. Graham Masterton od dawna należy do grupy najlepszych ogrodników. Ten facet zna się na straszeniu. Chyba ze świecą można szukać takich, którzy jeszcze się o tym nie przekonali na własnej skórze. Strach wymaga dobrego opakowania. Gdy prezentuje się kiepsko, wówczas niebezpiecznie zbliża się do groteski. I następuje efekt niezamierzony. Dlatego okładki horrorów to wcale nie jest bułka z masłem. Grafik ma do dyspozycji tylko jedną stronę, a autor aż kilkaset. 
A tak swoją drogą – czy ktoś mi wytłumaczy, dlaczego właśnie w kulturze anglosaskiej horror jest tak popularny? Trudno wymienić wszystkich znakomitych anglojęzycznych twórców tego gatunku. Poza Mastertonem miałam zawodowo do czynienia chociażby z Ramseyem Campbellem i Garym Braverem. Jak każdy człowiek – ja też potrzebuję odrobiny adrenaliny na co dzień.

 It's nothing insightful. Fear pushed our ancestors towards their discoveries and inventions, and it is an ongoing process. The mechanism itself hasn't changed for thousands of years. What has changed, however, are the sources of fear. Now, no one fears lightning (unless they’re standing under a solitary tree during a thunderstorm) or sabre-toothed tigers - there are even those who like them – belatedly. And it is probably those people for whom horror was invented, people who languish without adrenaline, it’s kind of like water for a flower. Graham Masterton has been one of the best gardeners out there for quite some time now; this guy knows a thing or two about scaring people. In fact, it would probably be really hard to find someone who hasn't had the opportunity to experience fear for themselves. Fear requires good packaging. When it's not presented well enough, it comes dangerously close to the grotesque and an entirely unwanted effect occurs. That is why horror covers are no piece of cake. The graphic designer only has one page, whereas the author has a couple of hundred.
And by the way – can anyone explain why it is precisely the Anglo-Saxon culture in which horror is so popular? It's hard to mention all of the great horror writers of the English language. Aside from Masterton, I dealt professionally with Ramsey Campbell and Gary Braver, just like any other person, I also need my daily dose of adrenaline.
 


środa, 13 lipca 2016

Przełom XIX i XX wieku to dla powieści grozy był szczęsny czas / The turn of the XIX-XX century has been a most fortunate one for the horror story

Walnie przyczynił się do tego Henry Rider Haggard. Przyznam, że znałam to nazwisko, ale raczej z powodu awanturniczo-przygodowej opowieści „Kopalnie króla Salomona”, a już zupełnie szczerze – ponieważ podobały mi się wielce filmowe adaptacja tejże. A najbardziej ta z Richardem Chamberlainem. Teraz przyszła kolej na wiktoriańską powieść „Ona”. Projektowanie okładki w tym przypadku było nie lada wyzwaniem. Praca wywiadowcza przyniosła niespodziewane owoce. Szybko wyszło na jaw, że „Ona” miała wpływ i na Kiplinga, i na Millera, Greena, Tolkiena i Atwood. Freud i Jung odwoływali się do niej w swoich teoriach psychoanalitycznych. Inspirowała Burroughsa i Conan Doyle’a. Bez niej nie byłoby ani „Władcy pierścieni”, ani ”Opowieści z Narnii”. Coś dodać? Nie? Wystarczy? No to uwierzcie, że postarałam się – nasuwa się: jak mało kiedy. Naprawdę zaś postarałam się jak zawsze. Sądzę, że znalazłam dla „Onej” odpowiednią maskę.

Henry Rider Haggard made an immense contribution to this. I have to admit that I knew his name mostly because of the rowdy-adventure novel “King Solomon's Mines”, and to be completely honest, because I also liked the great cinematic adaptations of the novel; mostly the one starring Richard Chamberlain. Then came the Victorian novel “She”. In this case, designing the cover has been quite the challenge, however, my investigations quickly paid off as it turned out that “She” influenced Kipling, Miller, Green, Tolkien, and Atwood. Freud and Jung referred to the novel in their psychoanalytical theories. It inspired Burroughs and Conan Doyle. Without “She” there wouldn't be “The Lord of the Rings” or “The Chronicles of Narnia”. Need I add anything more? No? Surely that's enough! So believe me when I say I've done my best: as I rarely do – comes to mind. The truth is, I did my best as I always do. I believe I've found an appropriate mask for “Her”.

 

wtorek, 28 czerwca 2016

Ma Gdańsk Grassa, Wejherowo ma Schmandta

Ma Gdańsk Grassa, Huellego czy Chwina, Wejherowo ma Piotra Schmandta. W każdym razie literackie Kaszuby na pewno nie ograniczają się tylko do Trójmiasta, tym bardziej, że to twór sam w sobie niezwykle młody. Co prawda odległości niewielkie, ale różnice w mentalności mieszkańców przeogromne. Tak to jest, gdy porówna się metropolię z prowincją.
Rzecz tym razem jednak dotyczy czasów, gdy Gdańsk zwał się Freie Stadt Danzig (Sopot Zoppot, a Gdyni w ogóle nie było), zaś Wejherowo – Neustadt in Westpreußen. To historia, która z dzisiejszej perspektywy wydaje się tak bardzo odległa, choć liczyć ją można wciąż nie w setkach, ale zaledwie w dziesiątkach lat zaledwie. I jak to z historią bywa, podlega ona różnym interpretacjom i egzegezom. Są w niej nurty patetyczne i wzniosłe, są też z pozoru błahe i niepozorne. Do tych drugich zwykło się zaliczać opis życia codziennego, nobilitowany dopiero pod koniec XX w.
I do takiego nurtu historii nawiązuje właśnie Piotr Schmandt. Spokojne pruskie miasteczko na przełomie XIX i XX w. Pruski mur, pruski bruk, pruski ordnung, zabór pruski, nie wiadomo tylko, co z dziedzicem Pruskim, jakże na nim mundur leży. A jak coś niepruskie, to mniej doskonałe, bo zaledwie kaszubskie. Zatem zbrodnia w mieście nad rzeką Redą staje się zaprzeczeniem pruskiego porządku. Wówczas w trybie nagłym musi interweniować przybywający z centrali, czyli aż z Berlina inspektor Ignaz Braun. Taki los, gdy za żonę weźmie się wejherowiakę.
Schmandtowa trylogia „Sprawy Inspektora Brauna” sprawi przyjemność zarówno miłośnikom literatury kryminalnej, jak i historycznej. Wierzę, że istnieje wręcz liczna grupa łącząca te zainteresowania. Gdy nadchodzi czas wakacji, a prognozy długoterminowe są zachęcające, nad Zatokę Gdańską przybywają tłumnie turyści, gnani żądzą ogrodzenia dwóch metrów kwadratowych piachu, aby w intymności spożywać piwo, przyspieszające proces nabywania oparzeń słonecznych dowolnego stopnia (im więcej piwa, tym poparzenie donioślejsze). Jeśli jednak prognoza okaże się nietrafna, a piwo za ciepłe, wówczas warto sięgnąć po powieści Piotra Schmandta, aby nie tylko sprawdzić, kto zabił, ale także dowiedzieć, jak żyli ludzie przed stu laty, gdy słońce też grzało, piwo też się pieniło, a Wejherowo nazywało się Neustadt in Westpreußen.

czwartek, 23 czerwca 2016

Wystawa na Festiwalu Książki

Wprawdzie sam Festiwal Książki Opole 2016 już się zakończył, jednak po każdej fieście coś pozostaje. Tak jest też w tym przypadku. Do 29 czerwca w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Opolu można obejrzeć wystawę moich okładek, która nosi mrożący krew w żyłach tytuł „Oblicza zła”. Wybrałam do tej prezentacji projekty kryminalne, których w moim portfolio znajduje się chyba proporcjonalnie najwięcej. Mam nadzieję, że te okładki zachęcą do sięgnięcia po same książki. Kryminały i nie tylko. Mogą być też na przykład horrory! Dobrej nocy Państwu!
 


Zdjęcia: © Dominika Misiura
 

niedziela, 12 czerwca 2016

Historia magister vitae est

Cenię niezwykle farmaceutów starej daty za to, że w mig pojęliby sens tej sentencji. Wszystkim innym pierwsze słowo wydaje się znajome, drugie też nie brzmi obco, trzecie gdzieś się o uszy obiło, choć trudne tak w pisowni, jak w wymowie, na końcu pewnie czasownik, bo intuicja podpowiada, że o tekście łacińskim jest mowa, a łacina, jak to łacina, zaczyna się mocno, potem napięcie rośnie, aż na końcu z głupia frant wyskakuje orzeczenie. Jednak by oszczędzić wszystkim zbędnej mitręgi, od razu niemal przedstawię tłumaczenie. Otóż starożytni mawiali, że historia jest nauczycielką życia. Cóż, powiedzonko jak wiele innych, zapewne przereklamowane, czego rzeczona historia dowodzi. My jesteśmy jednak od starożytnych mądrzejsi o te dwa z hakiem tysiące lat. Wniosek: nauczyciele bywają różni, programy nauczania także się zmieniają.
Mimo to, a może właśnie dlatego historia jako taka cieszy się sporą popularnością. Raz mniejszą, raz większą. Raz ważne są wiktorie, kiedy indziej porażki. Akurat teraz da się zaobserwować pewne szczególne wzmożenie w tej kwestii. Mądry wydawca w mig potrafi wyczuć passę i zaoferować publiczności, posługując się językiem merkantylnym, odpowiedni towar. O kanały dystrybucji się nie kłopocząc. Wiem, wiem, już nadszedł czas najwyższy, by kawę na ławę wyłożyć. Otóż mądry wydawca to Bellona, a towar to szczególna seria poświęcona historii. Gdy dopowiem, jakiej historii, jasne się stanie, dlaczego to nie kanałów trzeba będzie szukać, a wręcz przeciwnie – kanały same będą się o towar biły.
„Historia burdeli”, „Historia eunuchów” i „Historia uwodzenia”. Kolejność absolutnie przypadkowa, nie niosąca jakichkolwiek dodatkowych przekazów. Treść zobiektywizowana, bo żadna burdelmama, żaden ostatni kastrat ani żaden domorosły Don Juan w niej palców nie maczali. Tylko poważne naukowe autorytety w wieku postreprodukcyjnym. Znawcy tematu od strony źródłowej; przynajmniej takimi się jawią. I nie jest to chyba tylko sprawny PR.
A jako zwieńczenie, crème de la crème (jakiś bakcyl lingwistyczny musi dziś hulać w powietrzu, chyba dlatego, że wszystko kwitnie) – „Historia nagości”. Mądry wydawca na okładce zakazuje czytać w ubraniu. Nie jestem pewna, czy to słuszna przestroga, wszak od zawsze wiadomo, że często od nagości pikantniejszy być potrafi niestarannie dobrany fragment szatki. Jednak brief to brief, chytrą wzmiankę trzeba umieścić. A swoją drogą, czy można wierzyć, że ktokolwiek się zastosuje?
Niszowe (ha, jak dla kogo!) historie z Bellony ubrałam najładniej jak potrafiłam. Niech teraz trafiają pod strzechy, gdzie zostaną poddane kwarantannie, cenzurze, a w najlepszym razie opatrzone objaśniającym komentarzem ekspertów od jedynie słusznych interpretacji.

 

środa, 18 maja 2016

Los emigrantów i uchodźców nigdy nie był łatwy / The lot of migrants and refugees has never been an easy one

Niezależnie od tego, skąd uciekali, dokąd zmierzali i z jakich powodów. Niedokończona powieść Remarque’a  „Na ziemi obiecanej” nigdy nie zyskała takiej sławy, jak „Na Zachodzie bez zmian” czy „Łuk triumfalny”. Mimo to również ona jest wciąż wznawiana i znajduje nowych czytelników. Opowiada o losach niemieckich uchodźców, głównie Żydów, którzy przybyli do Stanów Zjednoczonych. Zdarzyło mi się, że dwukrotnie zaprojektowałam okładki do tej książki. Pole manewru było stosunkowo niewielkie. Z góry było wiadomo, że muszę wykorzystać wizerunek Nowego Jorku. Ponadto jedno z wydań musiało zachować layout właściwy całej serii Perły literatury. Może właśnie dlatego mam większe przekonanie do tej monochromatycznej, utrzymanej w tonacji sepii, troszkę zasnutej mgiełką. Bo jest w niej  odczuwalny ogrom Wielkiego Jabłka, ale zarazem smutek i nostalgia, które towarzyszyły tym, którzy schodzili z trapów przy brzegu Ellis Island.

No matter where they have fled from, where they are headed, and for what reasons. Although Remarque’s unfinished novel "The Promised Land" could never match "All Quiet on the Western Front" nor "Arch of Triumph" in terms of fame, it is still reprinted to this day and still finds new readers. It tells the story of refugees from Germany, mainly Jews, who arrived in the United States. I happen to have designed two cover arts for this book. There was relatively little room for experimentation. I knew from the start that I had to use an image of New York City. Moreover, one of the editions had to have the trademark layout of the entire "Pearls of Literature" series. I guess that is why I’m more in favour of the monochrome, sepia-tone, slightly foggy cover. This is because it projects a sense not only of the vastness of the Big Apple, but also the melancholy and nostalgia that accompanied those who were stepping down the gangway onto the coast of Ellis Island.

 

poniedziałek, 16 maja 2016

Barnaba Uszkier trenuje wschodnie sztuki walki

Tak samo jak Agnieszka Pruska, która powołała do życia tę postać gdańskiego komisarza. Stało się to już kilka lat temu, w debiutanckiej powieści „Literat”. Pisanie kryminałów jest nielekką pracą, trening fizyczny na pewno się przydaje. Konkurencja – już nie światowa, nawet nie rodzima, ale regionalna, pomorska – olbrzymia. Potrzeba dużej wytrwałości, by zaistnieć i skupić wokół siebie (a właściwie wykreowanej postaci wiodącej) oddane grono czytelników. Barnaba Uszkier powrócił w drugiej powieści „Hobbysta”. I nie ma co ukrywać – powrócił statecznie. Nie ma co oczekiwać nagłych zwrotów akcji, zaskakujących strzelanek, alkoholizmu, inwalidztwa, nieprawdopodobnych motywów ideologicznych i czym tam jeszcze dzisiejszy kryminał lubi epatować. Jest żmudna praca śledczego. On jest po to, by wszelkimi sposobami wyjaśnić zagadkę zbrodni. Niezbyt spektakularne. To taka literatura kryminalna, która nomen omen jest blisko życia.
Już wkrótce będzie można po raz trzeci przyjrzeć się pracy komisarza Uszkiera, bo Oficynka zapowiada kolejną książkę Agnieszki Pruskiej, której tytuł, zgodnie z tradycją, jest jednowyrazowy: „Żeglarz”. No cóż, jednego można być pewnym, nigdzie znad morza się nie wyprowadzimy. Ale właściwie nie ma powodu, skoro autorka jest członkinią Oliwskiego Klubu Kryminału. Taka przynależność zobowiązuje. Projektowałam okładki do bardzo wielu kryminałów, dobrze znam arsenał efektów specjalnych, jakie są stosowane przy tego typu pracy. To elementarz, a zarazem kuchnia pracy projektanta użytkowego. Jednak przy książkach Agnieszki Pruskiej postanowiłam zmienić metodę. Postawiłam na oszczędność, brak dosłowności, a może nawet szczyptę poetyckości. Tak mi to pasowało. Ciekawa jestem, jak spodoba się „Żeglarz”. Barnaba Uszkier w każdym razie nie zarzucił treningu.

 

sobota, 23 kwietnia 2016

Światowy Dzień Książki i Praw Autorskich

Zdjęcie: © Barbara Bogacka

23 kwietnia wciąż malejąca część naszego społeczeństwa obchodzi Światowy Dzień Książki i Praw Autorskich. Może to zdanie nie tchnie optymizmem, jednak trudno zamknąć oczy na poziom czytelnictwa w Polsce. Coroczne dane statystyczne jeżą włosy na głowie. Szczególnie, a właściwie tylko tym, którzy wciąż książki w ogóle czytają. Bo o tych, którzy bez czytania życia sobie nie wyobrażają, a także tych, których życie zawodowe jest z książkami związane, nawet nie wspomnę. W ogólnym rozrachunku to nie procent chyba, a jakieś promile. Statystycznie nieistotne (wrr!).
Nie będę przypominała, gdzie (Katalonia) i kiedy (1995) zrodziła się idea tego święta. Nie przypomnę też, z jakimi wiąże się rytuałami (krwista róża). Na pewno dziś będzie można dowiedzieć się o tym z niejednego źródła. Powiem tylko, że bardzo bym chciała, marzę o tym, aby od dziś, już, natychmiast, ta dramatyczna polska tendencja uległa odwróceniu. Aby od dziś słupki czytelnictwa zaczęły rosnąć. Choć odrobinę, procencik po procenciku, niech w tym roku czytających przybędzie. Nie chodzi przecież o to, abym miała do czego projektować okładki. Chodzi o to, by mniej było w społeczeństwie pesymizmu, ignorancji, niechęci, zawziętości, ksenofobii. Kropka. Nie chcę wymieniać więcej, choć lista mogłaby być długa. Lepiej pozytywnie: chciałabym, aby przybywało mądrości, tolerancji, optymizmu, otwartości, odpowiedzialności. W tym naprawdę mogą pomóc książki. Bez dwóch zdań i moralizatorstwa. Czytajmy zatem. Nie tylko w święto, ale i w dni powszednie.

czwartek, 7 kwietnia 2016

Książki Jarosława Molendy

Zdarza się, że projektuję okładki do wielu książek jednego autora. Zapewne w dużej mierze wynika to z faktu, że wydawnictwo publikuje wszystkie lub większość tekstów danego autora. Jest to jednak tylko część prawdy. Jeśli taka współpraca trwa przez lata, a dotyczy osób nie tylko żyjących, ale żyjących tu i teraz, oznacza to, że istnieje jakiś rodzaj znamiennego trójstronnego porozumienia: autor–wydawnictwo–projektant. Gdyby wyniki były marne, szybko doszłoby do zerwania tego łańcuszka. Jeśli tak się nie dzieje, to znak, że współpraca wszystkim przypada do gustu, choć zapewne nie tylko o gust tu chodzi. W moim przypadku takim „seryjnym” autorem jest Jarosław Molenda.
Spod mojej ręki wyszło już kilkanaście okładek d
o książek Pana Jarosława. Przyznam, że gdy dostaję wiadomość, iż w niedługim czasie będę mogła zająć się opracowaniem kolejnej Jego książki, wówczas zacieram ręce, bo wiem, że na pewno będzie ciekawie. W każdym zawodzie twórczym ważne jest, aby mieć możliwość poszukiwania ciekawych rozwiązań formalnych. Jeśli z jakiegoś powodu brak takiej możliwości, entuzjazm może się przerodzić w jałowy trud. Zatem cieszę się, że mogłam opracować okładkę najnowszej książki Jarosława Molendy „Mity polskie”, która jeszcze nie miała debiutu, ale jest już w drukarni.


piątek, 25 marca 2016

Mawia się, że kto płaci, ten wymaga / As the saying goes, he who pays the piper calls the tune

Ta starożytna chyba zasada obowiązuje także w pracy grafika. W imię konsensusu musi się on czasem godzić na kompromisy. Tak też było w przypadku „Braku tchu” George’a Orwella. Ja nigdy nie kryłam, że przepadam za grafiką, grafika mnie rajcuje, wydawca zaś preferuje fotografię obyczajowo-etnograficzną. Powstaje w ten sposób… kulturotwórcza różnorodność. Jednak książka jedna. Ale najważniejsze, że jest, a kto by tam kopie kruszył o oberżę „Pod Czerwonym Lwem” w niejakim Henley nad Tamizą miast zadumanego nad brzegiem rzeki dżentelmena. Oby dylematy polegały tylko na konieczności wyboru między zupełnie dobrym a całkiem lepszym!
Dodam tylko, że ten akurat Orwell to jeden z moich ulubionych. Nawet bez wędki.

This age-old principle also applies to graphic designers, who sometimes have to agree to trade-offs for the sake of a consensus. This was the case with George Orwell’s "Coming Up for Air". I am personally very fond of the art of printmaking – something I have never tried to hide my passion for. The publisher, however, prefers ethnographic, everyday life photography. The result is... culture-building diversity. Yet there was only one book to design a cover for. What matters is that it’s been done... and what is the point in arguing over having the Red Lion Hotel in Henley-on-Thames instead of a pensive gentleman by a riverside? May all dilemmas be about having to choose between something perfectly good and something even better!
I’ll just add that this particular book is one of my favourites by Orwell. Even without a fishing rod.

 

środa, 9 marca 2016

Amerykańskie przepisy emigracyjne sprawiły, że Bernard Cornwell został pisarzem / It was the American immigration laws that made Bernard Cornwell become a writer

Jako przybysz z Wielkiej Brytanii, który nie otrzymał zielonej karty, mógł legalnie zarabiać na życie jedynie pisaniem. No i okazało się, że zarobił na zupełnie sporą pajdę chleba z masłem. Corwell stał się jednym z najpopularniejszych w świecie anglosaskim pisarzy historycznych. W Polsce jest wciąż nie dość znany, jednak grono miłośników jego prozy stale rośnie. Tym bardziej, że poza powieściami „kostiumowymi” pisał także thrillery. Bardzo się ucieszyłam, gdy dostałam zlecenie na projekty okładek Trylogii arturiańskiej i Wojen wikingów. Wciąż mam nadzieję, że uda mi się również przygotować okładki do jego najpopularniejszego cyklu Kampanie Richarda Sharpe'a. Bo bardzo cenię tego wiekowego już autora. Ceni go również królowa Elżbieta II, bo nadała Cornwellowi Order Imperium Brytyjskiego.

As a British immigrant without a green card, the only legal way he could earn his bread and butter was by writing – and, as it turned out, he has managed to bring quite a lot of it to the table. Cornwell has become one of the most popular historical writers in the English-speaking world. He is still relatively unknown in Poland, but the number of fans of his prose keeps on growing – especially since his work includes not only “costume” novels, but also thrillers. I was very happy when I was commissioned to design the cover art for The Arthur Books and the Saxon Stories. I still hope that I will also get to prepare the covers for his most popular series, the Sharpe Books, since I have a great appreciation for this venerable author. So does Queen Elizabeth II, who has made Cornwell an Officer of the Order of the British Empire.



poniedziałek, 29 lutego 2016

Niektórzy twierdzą, że w Skandynawii jest więcej pisarzy niż czytelników / Some say that in Scandinavia there are more writers than readers

Jest to być może twierdzenie nieco na wyrost, jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że na północy Europy powstaje tak wiele kryminałów, że czasami ciśnie się pytanie, skąd wziął się ten fenomen. Ja oczywiście nie znam odpowiedzi, jednak w jakimś stopniu przyczyniłam się do rozpropagowania tych wszystkich zbrodni popełnianych wśród śniegów i przy trzaskającym mrozie (skandynawskie lato jest krótkie i nawet mordercy wówczas wolą odpoczynek niż pracę). Czarne żarty czarnymi żartami, ale Czarna Seria, do której zaprojektowałam okładki, to fakt bezsprzeczny.

This is perhaps a little exaggerated, but it is hard not to have the impression that, in Northern Europe, there are so many crime stories written that sometimes you can’t help asking where this phenomenon comes from. I don’t know the exact answer of course, but to some extent I also contributed to popularising all those crimes committed in the snow and biting frost (Scandinavian summers are short so even the murderers prefer to relax rather than work then). Seriously though, leaving the dark humour to one side, the Black Series, whose covers I designed, are an undisputable fact.