Cenię niezwykle farmaceutów starej daty za to, że w mig pojęliby sens tej sentencji. Wszystkim innym pierwsze słowo wydaje się znajome, drugie też nie brzmi obco, trzecie gdzieś się o uszy obiło, choć trudne tak w pisowni, jak w wymowie, na końcu pewnie czasownik, bo intuicja podpowiada, że o tekście łacińskim jest mowa, a łacina, jak to łacina, zaczyna się mocno, potem napięcie rośnie, aż na końcu z głupia frant wyskakuje orzeczenie. Jednak by oszczędzić wszystkim zbędnej mitręgi, od razu niemal przedstawię tłumaczenie. Otóż starożytni mawiali, że historia jest nauczycielką życia. Cóż, powiedzonko jak wiele innych, zapewne przereklamowane, czego rzeczona historia dowodzi. My jesteśmy jednak od starożytnych mądrzejsi o te dwa z hakiem tysiące lat. Wniosek: nauczyciele bywają różni, programy nauczania także się zmieniają.
Mimo to, a może właśnie dlatego historia jako taka cieszy się sporą popularnością. Raz mniejszą, raz większą. Raz ważne są wiktorie, kiedy indziej porażki. Akurat teraz da się zaobserwować pewne szczególne wzmożenie w tej kwestii. Mądry wydawca w mig potrafi wyczuć passę i zaoferować publiczności, posługując się językiem merkantylnym, odpowiedni towar. O kanały dystrybucji się nie kłopocząc. Wiem, wiem, już nadszedł czas najwyższy, by kawę na ławę wyłożyć. Otóż mądry wydawca to Bellona, a towar to szczególna seria poświęcona historii. Gdy dopowiem, jakiej historii, jasne się stanie, dlaczego to nie kanałów trzeba będzie szukać, a wręcz przeciwnie – kanały same będą się o towar biły.
„Historia burdeli”, „Historia eunuchów” i „Historia uwodzenia”. Kolejność absolutnie przypadkowa, nie niosąca jakichkolwiek dodatkowych przekazów. Treść zobiektywizowana, bo żadna burdelmama, żaden ostatni kastrat ani żaden domorosły Don Juan w niej palców nie maczali. Tylko poważne naukowe autorytety w wieku postreprodukcyjnym. Znawcy tematu od strony źródłowej; przynajmniej takimi się jawią. I nie jest to chyba tylko sprawny PR.
A jako zwieńczenie, crème de la crème (jakiś bakcyl lingwistyczny musi dziś hulać w powietrzu, chyba dlatego, że wszystko kwitnie) – „Historia nagości”. Mądry wydawca na okładce zakazuje czytać w ubraniu. Nie jestem pewna, czy to słuszna przestroga, wszak od zawsze wiadomo, że często od nagości pikantniejszy być potrafi niestarannie dobrany fragment szatki. Jednak brief to brief, chytrą wzmiankę trzeba umieścić. A swoją drogą, czy można wierzyć, że ktokolwiek się zastosuje?
Niszowe (ha, jak dla kogo!) historie z Bellony ubrałam najładniej jak potrafiłam. Niech teraz trafiają pod strzechy, gdzie zostaną poddane kwarantannie, cenzurze, a w najlepszym razie opatrzone objaśniającym komentarzem ekspertów od jedynie słusznych interpretacji.